Przedsezonowe zapowiedzi trenera nijak się dziś nie przekładały na boisko. Nie dominowaliśmy, nie było intensywności, nie było dobrych sytuacji. W ogóle ciężko powiedzieć coś pozytywnego o występie naszych asów. Możemy mówić raczej o pojedynczych plusikach. Na szczęście tzw. solidny ligowiec (tj. Nalepa) wyciągnął pomocne dwie nogi, celując w Luquinhasa, a i tak musiał nas ratować bohater nieoczywisty. Pierwsze koty za płoty, komplet punktów jest najważniejszy, ale sztab trenerski ma nad czym pracować.
Marnie to wyglądało już dosłownie od pierwszego gwizdka sędziego, zanotowaliśmy od razu dwa złe zagrania. W pierwszej połowie grało u nas tylko dwóch zawodników. Tyły trzymał Pankov. Z przodu, jako jedyny, zagrożenie tworzył Gual. Kiwał, strzelał, dogrywał, sprytnie wykonał rzut wolny, trafił do siatki po niewielkim spalonym. Jednak koledzy nie dojechali. Kapustka niby się starał, ale nie dźwignął presji zastąpienia Elitima. Niby starał się brać grę na siebie, ale nic z tego nie wyszło poza zablokowanym strzałem. Pieńko w 29. minucie porobił Kapuadiego jak dzieciaka, na szczęście skończyło się na strachu. Wiele sobie obiecywaliśmy po powrocie Luquinhasa. Przed przerwą wyróżnił się głównie dwiema stratami, w tym jedną bardzo groźną. Budowany całe lato optymizm mógł ulecieć.
W 52. minucie dorabiający na porębie Michał Nalepa wpakował się dwiema nogami w Luquinhasa i wyłapał asa kier. Sędziemu musiał pomagać VAR w podjęciu oczywistej decyzji, choć „ekspert” z C+ widział tu kartkę „pomarańczową”, ponieważ naszemu „nic się nie stało”, takich mamy znawców. To był szósty faul (wliczam jeden ewidentnie nieodgwizdany) na Brazylijczyku, kosili chłopa co 8,66 minuty. Świetnie się zaczyna. Od tego momentu powinno być łatwiej. I było, ale tylko z tyłu – zagrożenie stratą gola spadło z poziomu niskiego do zerowego. Goście stali kupą przed szesnastką i w polu karnym. A my co? A my po staremu. Bicie głową w mur, niecelne wrzutki. Jedna szansa Guala, który w drugiej połowie wyraźnie opadł z sił. Aż nadeszła 86. minuta. Po raz 1234. piłkę z boku miał Wszołek, podał dla odmiany do Augustyniaka, który wcześniej zmienił Ziółkowskiego, a ten z piętnastego metra uderzył w kierunku dalszego słupka. Lepszy bramkarz pewnie by to obronił. Ale w Zagłębiu w klatce stał Burić. Tak czy inaczej, wszyscy odetchnęli głęboko. W doliczonym czasie gry wreszcie widać było, że piłką naszym nie przeszkadza. Spokojne nabijanie podań w końcu zmusiło gości do wyjścia wyżej. To dało miejsce na kontrę. Piłkę wyprowadził Goncalves, uruchomił Kramera. Piłka trafiła do Vinagre, ostatecznie techniką błysnął Luquinhas i strzelając z bliska gola skończył mecz.
Teraz będę niemiły. Japończyk nadal bawi się w bycie piłkarzem, ale nim nie jest. Typ nie zrobił nic, miał jedno dośrodkowanie, które od biedy można nazwać przyzwoitym i jeden ważny powrót. Tyle. Tobiasz nadal pluje piłką jak dzieciak kaszką. Wszołek ma zepsutą szyję i widocznie nie może podnosić głowy, Kapustka jak to on – niewykorzystany potencjał. A jak nie teraz to kiedy? W środku mamy dwóch małych gości, co może okazać się problemem w ligowej młóćce. Może dlatego w pierwszej części gry było dużo lagowania. No ludzie, takiej Legii nie chcemy oglądać.
Były też dobre rzeczy. Vinagre ma szybkość, drybling i zmysł do grania kombinacyjnego, dobrze współpracuje z naszym Brazylijczykiem, szkoda tylko, że nie ma jeszcze siły grać (co było widać po twarzy), bo to oznacza, że manga nadal będzie zakładał naszą koszulkę. Ziółkowski w podstawie, czyli mody Polak może grać dobrze, oby więcej takich. Pankov top forma. Luquinas załatwił nam grę w przewadze i strzelił gola. To taki Messi na miarę naszych możliwości. Pierwsza połowa do zapomnienia, ale jeśli go nie połamią, będzie kluczowym graczem.
Niech jednak plusy nie przesłonią nam minusów. 90% rywali będzie grało z nami nisko. Musimy nauczyć się tworzyć sytuacje. W przeciwnym wypadku przegramy ligę remisami.
Fot. Mateusz Czarnecki